Twoim problemem jest to, że powszechną NICOŚĆ mylisz z osobistą PUSTKĄ
BRUNO SCHULZ
SKLEPY
CYNAMONOWE
SIERPIEŃ
1
W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matką i starszym bratem na
pastwę białych od żaru i oszołamiających dni letnich. Wertowaliśmy, odurzeni światłem,
w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie
słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek.
Adela wracała w świetliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypując
z koszyka barwną urodę słońca - lśniące, pełne wody pod przejrzystą skórką czereśnie,
tajemnicze, czarne wiśnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku;
morele, w których miąższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji
owoców wyładowywała nabrzmiałe siłą i pożywnością płaty mięsa z klawiaturą żeber
cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy - surowy materiał obiadu o
smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu
o zapachu dzikim i polnym.
Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co
dzień na wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku
śniące żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły
dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w
słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. Po sprzątaniu Adela zapuszczała
cień na pokoje, zasuwając płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę
głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogrążony w światło głębi morskiej, jeszcze
mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujących
od marzeń południowej godziny.
W sobotnie popołudnia wychodziłem z matką na spacer. Z półmroku sieni wstępowało
się od razu w słoneczną kąpiel dnia. Przechodnie, brodząc w złocie, mieli oczy zmrużone
od żaru, jakby zalepione miodem, a podciągnięta górna warga odsłaniała im dziąsła i zęby.
I wszyscy brodzący w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce
nałożyło swym wyznawcom jedną i tę samą maskę - złotą maskę bractwa słonecznego; i
wszyscy, którzy szli dziś ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety,
pozdrawiali się w przejściu tą maską, namalowaną grubą, złotą farbą na twarzy, szczerzyli
do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzyńską maskę kultu pogańskiego.
Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak biblijna
pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem,
bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych
gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie swe korony,
ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomość wachlarzy listnych o srebrzystym
podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały
się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi
w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy,
obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały kłamliwą glazurę, wydobywając
z dnia na dzień wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które
formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem pustego placu, spały; balkony
wyznawały niebu swą pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem.
Kupka obdartusów, ocalała w kącie rynku przed płomienną miotłą upału, oblegała kawałek
muru, doświadczając go wciąż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu
tych metalowych krążków odczytać można było prawdziwą tajemnicę muru, porysowanego
hieroglifami rys i pęknięć. Zresztą rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed
tę sień sklepioną z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejących się akacyj osiołek
Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża
z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieść ostrożnie na pachnące szabasem
piętro.
Tak wędrowaliśmy z matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze załamane
cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli pod
naszymi miękkimi i płaskimi krokami - jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i
sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieś twarze słoneczne, zadeptane
stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicości.
Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliśmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem
malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde
cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać
nadal decorum miasta, jak chłop, który wracając do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze
z miejskiej swej elegancji, zamieniając się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa
wiejskiego.
Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym
kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho
wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którą prześnić mogły za marginesem
czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydźwignięty na potężnej
łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota,
uginając się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie
dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych,
różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika.
2
Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy
rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu,
jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze; strąki nasion eksplodują
cicho, jak koniki polne.
A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem, jak gdyby ogród
obrócił się we śnie na drugą stronę i grube jego, chłopskie bary oddychają ciszą ziemi. Na
tych barach ogrodu niechlujna, babska bujność sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska
ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi
ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak
babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam sprzedawał
ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu, śmierdzącą mydłem, grubą kaszę babek,
dziką okowitę mięty i wszelką najgorszą tandetę sierpniową. Ale po drugiej stronie
parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów,
było śmietnisko zarosło dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właśnie odprawiał
sierpień tego lata swoją wielką pogańską orgię. Na tym śmietnisku, oparte o parkan i zarośnięte
dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliśmy ją
wszyscy. Na kupie śmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało
zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakującej nogi dwiema starymi cegłami.
Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami lśniących
much końskich, rozwścieczonych słońcem, trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek,
podniecając do szału.
Tłuja siedzi przykucnięta wśród żółtej pościeli i szmat. Wielka jej głowa jeży się
wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila
grymas płaczu składa tę harmonię w tysiąc poprzecznych fałd, a zdziwienie rozciąga ją z
powrotem, wygładza fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dziąsła z żółtymi
zębami pod ryjowatą, mięsistą wargą. Mijają godziny pełne żaru i nudy, podczas których
Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrząka. Muchy obsiadają nieruchomą
gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna
poruszać się, jakby ożywiona chrobotem lęgnących się w niej szczurów. Muchy budzą się
spłoszone i podnoszą wielkim, huczącym rojem, pełnym wściekłego bzykania, błysków i
migotań. I podczas gdy gałgany zsypują się na ziemię i rozbiegają po śmietnisku jak spłoszone
szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna jądro, wyłuszcza się rdzeń śmietniska:
na wpół naga i ciemna kretynka dźwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego,
na krótkich dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złości szyi, z poczerwieniałej,
ciemniejącej od gniewu twarzy, na której jak malowidła barbarzyńskie wykwitają
arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty
ze wszystkich bronchij i piszczałek tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki,
spalone słońcem, krzyczą, łopuchy puchną i pysznią się bezwstydnym mięsem, chwasty
ślinią się błyszczącym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza
mięsistym łonem z wściekłą zapalczywością w pień bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod
natarczywością tej rozpustnej chuci, zaklinany całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej,
pogańskiej płodności.
Matka Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta jak
szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły, ławy i szlabany, które w
izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryśki.
Była wczesna poranna godzina, weszliśmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitą polepą
glinianą na podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy porannej,
odmierzanej przeraźliwym szczękiem chłopskiego zegara na ścianie. W skrzyni na
słomie leżała głupia Maryśka, blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła
się dłoń. I jakby korzystając z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała,
kłóciła się, wygadywała głośno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryśki
- czas więziony w jej duszy, wystąpił z niej straszliwie rzeczywisty i szedł samopas przez
izbę, hałaśliwy, huczący, piekielny, rosnący w jaskrawym milczeniu poranka z głośnego
młyna-zegara, jak zła mąka, sypka mąka, głupia mąka wariatów.
3
W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami brązowej barwy, tonącym w bujnej
zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodząc do niej, mijaliśmy w ogrodzie kolorowe
szklane kule, tkwiące na tyczkach, różowe, zielone i fioletowe, w których zaklęte
były całe świetlane i jasne światy, jak
te idealne i szczęśliwe obrazy zamknięte w niedościgłej doskonałości baniek mydlanych.
W półciemnej sieni ze starymi oleodrukami, pożartymi przez pleśń i oślepłymi od starości,
odnajdowaliśmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieściło się w
dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty
niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich własnego, odrębnego czasu. Stare, mądre
drzwi, których ciemne westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczący
świadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów - otworzyły się bezgłośnie
jak odrzwia szafy i weszliśmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili
się - w pierwszych niezręcznych gestach wydalinam swoją tajemnicę. Czyż nie byliśmy
krwią i losem spokrewnieni z nimi?
Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym deseniem, lecz echo dnia
płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosiądzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach
złotych, choć przepuszczone przez gęstą zieleń ogrodu. Spod ściany podniosła się ciotka
Agata, wielka i bujna, o mięsie okrągłym i białym, centkowanym rudą rdzą piegów. Przysiedliśmy
się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę tą bezbronnością, z jaką
wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliśmy wodę z sokiem różanym, napój przedziwny, w
którym znalazłem jakby najgłębszą esencję tej upalnej soboty.
Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego,
bujającego już jakby poza granicami osoby, zaledwie luźnie utrzymywanej w skupieniu,
w więzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej, gotowej
rozpaść się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodność niemal samoródcza,
kobiecość pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała.
Zdawało się, że sam aromat męskości, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski
mógł dać impuls tej zaognionej kobiecości do rozpustnego dzieworództwa. I właściwie
wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dąsaniem
się nie zaspokojonej płodności, dalszym ciągiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej
kokieterii, którą nadaremnie doświadczała męża. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o twarzy
wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w
cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach
tlił się daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakieś
zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecości odrzucała na bok ten
gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo niego, zalewała szerokim swym strumieniem
słabe podrygi męskości.
Było coś tragicznego w tej płodności niechlujnej i nieumiarkowanej, była nędza kreatury
walczącej na granicy nicości i śmierci, był jakiś heroizm kobiecości triumfującej urodzajnością
nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencją mężczyzny. Ale potomstwo
ukazywało rację tej paniki macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w
płodach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy.
Weszła Łucja, średnia, z głową nazbyt rozkwitłą i dojrzałą na dziecięcym i pulchnym
ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi rączkę lalkowatą, jakby dopiero pączkującą,
i zakwitła od razu całą twarzą, jak piwonia przelewająca się pełnią różową. Nieszczęśliwa
z powodu swych rumieńców, które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała
oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania,
gdyż każde zawierało tajną aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa.
Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wąsem, z twarzą, z której życie zmyło jakby
wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w kieszeniach fałdzistych
spodni.
Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których powrócił.
Jego twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać
się białą pustą ścianą z bladą siecią żyłek, w których jak linie na zatartej mapie plątały
się gasnące wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia. Był mistrzem sztuk
karcianych, palił długie, szlachetne fajki i pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z
wzrokiem wędrującym po dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w
pewnym punkcie urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicość.
Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem, pragnąc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił
mnie z udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnął na mnie oczyma, wychodząc
do drugiego pokoju. Podążyłem za nim. Siedział nisko na małej kozetce, z kolanami
krzyżującymi się niemal na wysokości głowy, łysej jak kula bilardowa. Zdawało się,
że to ubranie samo leży, fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak
tchnienie twarzy - smuga, którą nieznany przechodzień zostawił w powietrzu. Trzymał w
bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w którym coś oglądał.
Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabiąc mnie figlarnym
mruganiem. Czułem doń nieprzepartą sympatię. Wziął mnie między kolana i tasując
przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich
kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te
delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzącymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia,
którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju,
falą nagłego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgiełka uśmiechu, która się zarysowała pod
miękkim i pięknym jego wąsem, zawiązek pożądania, który napiął się na jego skroniach
pulsującą żyłą, natężenie trzymające przez chwilę jego rysy w skupieniu - upadły z powrotem
w nicość i twarz odeszła w nieobecność, zapomniała o sobie, rozwiała się.
NAWIEDZENIE
1
Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w chroniczną szarość zmierzchu,
porastało na krawędziach liszajem cienia, puszystą pleśnią i mchem koloru żelaza.
Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka - przechylał się dzień od razu
w niskie bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty jak ciemne
piwo, ażeby potem zejść pod wielokrotnie rozczłonkowane, fantastyczne sklepienia
kolorowych i rozległych nocy.
Mieszkaliśmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach,
które tak trudno od siebie odróżnić.
Daje to powód do ciągłych omyłek. Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na niewłaściwe
schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków,
niespodzianych wyjść na obce podwórza i zapominało się o początkowym celu wyprawy,
ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i splątanych przygód, o jakimś
szarym świcie przypomnieć sobie wśród wyrzutów sumienia dom rodzinny.
Pełne wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych
mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałości matki,
przesiadującej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie nadzorowana przez
nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej toalecie, zostawiając wszędzie ślady w
postaci wyczesanych włosów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów.
Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich
wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem którąś z tych izb zapomnianych
i znajdowano ją pustą; lokator dawno się wyprowadził, a w nietkniętych od
miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryć.
W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki, wydawane
pod wpływem zmory sennej. W zimie była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec
schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płosząc przed sobą świecą stada cieni,
ulatujących bokami po podłodze i ścianach;
szedł budzić ciężko chrapiących z twardego jak kamień snu.
W świetle pozostawionej przezeń świecy wywijali się leniwie z brudnej pościeli, wystawiali,
siadając na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetką w ręce oddawali się jeszcze
przez chwilę rozkoszy ziewania - ziewania przeciągniętego aż do lubieżności, do bolesnego
skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach.
W kątach siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem,
którym obarczała każdego płonąca świeca i który nie odłączał się od nich i wówczas, gdy
któryś z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła zaczynał biec niesamowitym, pajęczym
biegiem.
W tym czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach
tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami, pigułkami i
księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał
na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały ciemniejszym splotem arabesek.
Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek,
zarzucał jej niedokładności w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał
się do niepoczytalności. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu późno w nocy, ujrzałem
go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po skórzanej kanapie, dokumentując
w ten sposób swą irytację przed bezradną matką.
W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogrążał się zupełnie w swych księgach, zabłąkany
głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń.
Widzę go w świetle kopcącej lampy, przykucniętego wśród poduszek, pod wielkim
rzeźbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na ścianie, kiwającego się
w bezgłośnej medytacji.
Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał
usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się bezradnie,
jakby czegoś szukając.
Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z łóżka w kąt pokoju, pod ścianę, na której wisiał
zaufany instrument. Był to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej
na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łączył się z tym instrumentem
długą kiszką gumową, jakby krętą, bolesną pępowiną, i tak połączony z żałosnym
przyrządem - nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego ciemniały, zaś na twarz przybladłą
występował wyraz cierpienia czy jakiejś występnej rozkoszy.
...